zawartość zmienna jak moje nastroje. i o to tutaj właśnie chodzi.

środa, 4 kwietnia 2012

pierwszy! :) miłosna dieta i co z niej wyszło...

no to pierwszy : ) wszystko kiedyś jest pierwsze. Niektóre pierwsze razy celebruje się wyjątkowo, inne przemijają niepostrzeżenie. Ja nie chcę dopisywać głębszej filozofii do tego pierwszego posta. Jest bo być musi. Nie da się wkleić od razu drugiego czy entego. Chociaż to pewnie temat do wielowątkowej dyskusji filozofa z informatykiem, niemniej ja się do niej nie dołączę.


Po prostu start.


Zgodnie z koncepcją mojego bloga ma być o przyjemnościach. Jako, że scenariusz niedzielny napisało mi życie dość mało radosny, więc biorąc los w swoje ręce pozostało ewentualne uprzyjemnienie go w ramach możliwości. Postawiłam na uszczęśliwiający czynnik kinematograficzny. Wybór z polecenia mojej siostry. Rzadko to ona jest stroną polecającą, więc tym bardziej byłam ciekawa efektu „Diety miłosnej” ("Dieta mediterránea")

Trailer:














Próbując trzymać się stylu recenzenckiego (i też z powodu braku jakiejś nadzwyczajnej weny) spróbuję się rozkręcić w temacie i odgrzać wrażenia niedzielnego popołudnia (jako, że obecnie upływa popołudnie już środowe) rozpoczynając od przeanalizowania gatunku. Otóż filmweb.pl – było, nie było w moich oczach autorytet w swej dziedzinie – mówi, że to komedia. Ta kategoria zdecydowanie nie jest dla mnie zachętą do wciśnięcia play, ale siostra mówiła, że fajny… no to PLAY i to play nie nazbyt wymuszone, bo tematyka dla mnie wprost wymarzona, sugerując się tym co obiecuje oryginalny tytuł i krótki opis fabuły – znów z filmwebu.pl: kobieta, dla której gotowanie jest pasją życia postanawia zostać najlepszym kucharzem świata i walczy z determinacją o zrealizowanie swojego planu.  Zamysł zatem dość kiczowaty i faktycznie stanowiący idealne podłoże pod komedię. Poza tym jednak nie doszukałam się już żadnego komicznego elementu i szczerze się zastanawiam skąd decyzja o wrzuceniu tego filmu do akurat tej szuflady. Z drugiej strony jednak, to gdyby mi przyszło decydować o zakwalifikowaniu go do  jakiejś kategorii chyba obrałabym metodę na chybił-trafił, gdyż kierując się tradycyjnymi wyznacznikami to ten film nie pasuje nigdzie. Ja mam na takie wypadki worek zatytułowany „filmy dziwne”. I ten z pewnością właśnie w nim odnalazłby swoje miejsce docelowe.
No to do konkretów. Ogólnie mimo niezbyt przychylnego wstępu to chcę podkreślić, że nie uważam tych 2 godzin za zmarnowany czas mojego życia, choć uczciwie muszę powiedzieć, że w czasie ich upływu nie poświeciłam 100% swojej uwagi jedynie filmowi, oddając się równocześnie innymi przyjemnościom życiowym (vide: gotowanie, bo jakoś podziałał na mój apetyt, gdyż trzeba przyznać film baaardzo apetyczny, i nie mam na myśli tutaj sardynek w czekoladzie. Aktorzy (obu płci) bardzo atrakcyjni i z chęcią eksponujący swoje walory potrafili pobudzić ludzkie zmysły, a że ja byłam akurat sama w domu postanowiłam się zaspokoić chociaż kulinarnie ;) przywołując wyobraźnię do porządku wracam do wątku głównego, tak więc oglądając film gotowałam z doskoku (efekty w załączniku) a następnie konsumowałam swe dzieło, także nie byłam zaangażowana w film swą całą osobą, i oto jest pytanie czy to skutek czy przyczyna tego, że nie jestem nim zachwycona pod niebiosa. Jednak (może niesprawiedliwie) ale intuicja wyczuwam, że to jednak pod wpływem przesytu poruszonej problematyki (komedia ?!?) szukałam odpoczynku wśród garów ;) film jest niekonwencjonalny, ale jakoś w mojej ocenie (może zbyt płytkiej, ale MOJEJ) ta niekonwencjonalność jest celem samym w sobie i do niczego nie prowadzi, co mi osobiście uniemożliwia zaangażowanie się w historię przedstawianą w filmie i przeżywanie losów bohaterów. Jako że moja wartość mojej oceny filmu jest wprost proporcjonalna do przeżytych emocji (zarówno radości jak i smutków, obojętnie - choć muszę przyznać, że przed ekranem o wiele łatwiej wycisnąć ze mnie łzy niż uśmiech, a prawdziwy, szczery śmiech to już zupełny ewenement) tak więc DZIWNE filmy są przeze mnie raczej skazane na porażkę. Poziom nierzadko wręcz groteskowości omawianego filmu zbudował dla moich uczuć barierę nie do pokonania.
Film to historia życia Sofii opowiadana oczami jej córki. Narratorki nigdy jednak nie poznajemy, gdyż film kończy się z chwilą jej narodzin, stąd trochę niezrozumiała dla mnie koncepcja skąd tak świetna i obiektywna znajomość życia swojej matki, niemniej było to dosyć subtelnie i akurat to mnie nie raziło. Porody są klamrą spinającą całą fabułę, gdyż w pierwszych minutach filmu poznajemy  Sofię tuż po opuszczeniu przez nią matczynego łona, z resztą po porodzie w iście śródziemnomorskim stylu…  Jejku, muszę trochę przyspieszyć, bo jakoś mi się rozwleka ten post.
No i tak sobie obserwujemy jak sobie Sofia dorasta, poszczególne etapy jak na nią dosyć typowo, dzieciństwo, bunt, dojrzewanie, młodość, dorosłość, bunt, dojrzałość, bunt ;) starzeje się ładnie, z resztą jak już powiedziałam i ona i jej… hmmmm… partnerzy, to istna uczta dla oka : )
No i jak ona sobie tak dorasta to w tle poupychane jest mnóstwo problemów, co mi się nie chce ich tu przytaczać. Trochę się pogubiłam z resztą, bo nie było moim celem opowiedzenie filmu, ale ocenienie go moimi oczami… no nic, to pierwszy post. Uczę się : )
Nie chce mi się już pisać, a jak odłożę zakończenie na potem to chyba nigdy nie wrzucę tego w końcu na bloga. I tak już to pisanie rozłożyłam na sporo rat. Więc będę powoli kończyć, w sumie nie przechodząc na dobre do sedna sprawy, ale trudno. Mój blog i se mogę tu robić co chcę :P
To jeszcze wrzucę wyrwane z kontekstu nieco, ale właśnie może dzięki temu jeszcze wartościowsze bo bardziej uniwersalne – cytaty, które utkwiły mi w pamięci i mi się spodobały, jako warte przemyślenia może na płaszczyźnie nieco ambitniejszej niż ten dość płytki filmik : )
- „ty nie chcesz być szczęśliwy – ty chcesz być normalny!”
- „ słyszałem, że chcą nam przyznać dwie gwiazdki, ale wiesz jaka jest Sofia, ona chce trzy”
- i na koniec ckliwe ale niech pozostanie mottem dnia (i pierwszego posta!) „można popełniać błędy, ale trzeba poszukiwać”
Aha… no i może warto sobie wymyślić jakiś powód, dla którego warto polubić poniedziałki…  :P


Aha!!! Właśnie przyszedł mi pomysł do głowy. Będę prowadzić własny ranking obejrzanych filmów. Chyba zrobię na to osobnego posta, którego będę aktualizować na bieżąco. Nie wiem jak to jeszcze technicznie zrobię, to na razie tutaj:


Skala zgapiona za filmwebem:
* nieporozumienie
** beznadziejny
*** zły
**** słaby
***** ujdzie
****** średni
******* niezły
******** dobry
********* bardzo dobry
********** arcydzieło
*********** moja osobista kategoria pt. <zaparty dech w piersiach> : )


„Miłosna dieta” („Dieta mediterránea”) Hiszpania 2009, reż. Joaquín Oristrell (nawiasem mówiąc scenariusz również jego autorsta, także chyba zapamiętam sobie to nazwisko, żeby wiedzieć, że wizja świata tego pana niekoniecznie jest zbieżna z moją i przy wyborze filmu na wieczór będzie to z pewnością dla mnie istotnym kryterium)
*****


ahaaaa 2


no i jeszcze efekty mojej działalności ubocznej w trakcie filmu. ze względu na ówczesną zawartość lodówki środki bardzo ograniczone, ale efekty - choć może mało spektakularne - ale smaczne :) nie chce mi się poetycko opisywać co tam namieszałam, więc tylko pokażę efekt tym razem.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz