(ponoć) smak słowenii.
niestety nastąpiła konieczność dodania słówka w nawiasie, jako że w czasie naszych mikrowakacji w tym pięknym kraju nie mieliśmy okazji skosztować, będąc nieświadomi istnienia tego specjału.
ale brak własnoręcznie nadrobiony :)
kluseczki MLINCI:
do mąki z dodatkiem soli (rangę moich mlinci podniosła SŁOWEŃSKA sól morska) dodawać taką ilość wody, żeby dało się zagnieść na ciasto, mocno rozwałkować i piec w piekarniku aż się zarumieni z obu stron (będzie wyglądało jak maca). ostudzić. pokruszyć. gotować do miękkości. i w zależności od tego z czym je podajemy ewentualnie po ugotowaniu znów zapiec w piekarniku w celu wysuszenia
niestety ja moich mlinci nie uwieczniłam w tym jedynym apetycznie wyglądającym etapie - na sucho ;) trzeba otwarcie przyznać, że efekt wizualny nie jest najmocniejszą stroną tego dania. może oczy są trochę niedopieszczone, ale kubki smakowe w pełni usatysfakcjonowane. chociaż w sumie ich radość w dużej mierze uzależniona jest od tego, z czym powyższe kluseczki zaserwujemy.
mnie chodziło po głowie coś grzybowego, dopisałam więc do mojej listy zakupów (przy)boczniaki ;) jednakże poniedziałkowe zaopatrzenie sklepów uprościło moje menu, i mlinci wylądowały na talerzu w towarzystwie pieczarkowym. (normalnie w sklepie NIC nie było :P)
ogólnie wrażenia kulinarne zaliczone do pozytywnych (choć jak to za pierwszy razem idealnie nie było - danie musiało wrócić ze stołu do fazy wcześniejszej) i dostanie z pewnością kolejną szansę, jednak chyba w odsłonie tradycyjnej, to jest z mięsem. hmmm, już czuję zapach gulaszu mocno przyprawionego moimi importowanymi (ze słowenii oczywiście) liściami (liśćmi?) laurowymi :)
skoro głód zażegnany to jeszcze porcja sLOVEnii dla pozostałych zmysłów:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz